wtorek, 31 stycznia 2017

Francuzki nie tyją Mireille Guiliano

„Francuzki nie tyją” czytałam dość długo. Wina książki czy innych zajęć? Pewnie i tego i tego. Trudno coś o niej napisać teraz, bo nie przekonałam się jeszcze, czy zawarte w niej sposoby na osiągnięcie i utrzymanie szczupłej sylwetki działają. Jestem jednak pełna nadzei, bo mimo, że nie jestem jakimś  strasznym grubasem, to odchudzam się odkąd pamiętam. Chyba można powiedzieć, że próbowałam już wszystkiego, żeby pozbyć się kilku zbędnych kilogramów. A jednak ta ksiązka proponuje mi coś nowego. Prostego. Poniekąd oczywistego. Ale tak to już jest z poradnikami, że najczęściej przypominają nam o rzeczach, o których każdy wie, a prawie nikt nie stosuje. Także mam nadzieję, że będę mogła jeszcze powychwalać tę książkę pod niebiosa, gdy już będę o upragnione 8 kilogramów lżejsza. Trzymajcie kciuki.

Autorką jest francuzka, która będąc nastolatką, spędziła rok w Stanach Zjednoczonych na wymianie uczniowskiej i przytała tam około 10 kilogramów. Po powrocie do domu był szok, niedowierzanie i łzy, aż pojawił się „Doktor Cud” i pomógł naszej bohaterce schudnąć do stanu sprzed wyjazdu. Odtąd to dzieli się ona swoją wiedzą i doświadczeniem z innymi kobietami. Wszystko fajnie, tylko Doktor Cud średnio do mnie przemawia, bo wiem jaka jest wiedza lekarzy na temat zdrowego odżywiania. Ale może we Francji jest z tym lepiej.  
Kilka rzeczy mnie w tej książce wkurzało. Najbardziej francuskie zwroty lub zdania, które w większości nie były tłumaczone. Jakoś w połowie ksiązki zobaczyłam, że są one przetłumaczone na jednej z ostatniech stron, ale korzystanie z takiego słowniczka nie było zbyt wygodne, zwłaszcza, że nie były poukładne alfabetycznie. Miałam też wrażenie, że brakuje trochę „ładu i składu”. Cała, nazwijmy to roboczo, „cudowna metoda” została zaprezentowana na pierwszych 60 stronach (książka ma 224), a reszta książki traktuje o szeroko rozumianym stylu życia ze szczególnym uwzględnieniem kuchni.
Książka zawiera dużo przepisów na dania z różnych kategorii, od zup po desery. Nie miałam okazji wypróbować jeszcze żadnego z nich, więc nie będę się na ten temat rozpisywać. Dla niektórych to pewnie plus, dla innych minus. Dla mnie ich obecność jest w sumie neutralna, choć miałam wrażenie, że jest to sposób za zapchanie książki i nadanie jej odpowiedniej grubości. Ale, kto wie, może zmienię zdanie, gdy skorzystam z któregoś z przepisów i danie mi posmakuje.
Pomijając tamat odchudzania, pozostała część ksiązki, mimo że spodziewałam się innej treści, bardzo mi się spodobała. Może nie wszystko, bo na przykład rozdział o przyprawach trochę mnie znudził, ale mimo to w książce znalazłam dużo inspirujących treści. Oprócz rad, jak schudnąć i utrzymać szczupłą sylwetkę, autorka mówi nam jak bardziej cieszyć się życiem, chwilą. Pisze o celebracji posiłków, o pięknym nakrywaniu stołu, o jedzeniu elegancko, nawet gdy jesteśmy sami, o poszukiwaniu nowych samków, połączeń kulinarnych. Zamiast pochłaniać w kółko te same proste posiłki, Mireille Guiliano proponuje nam uczynić z jedzenia przyjemność, przygodę i odkrywać świat także poprzez zmysł smaku. Mówi, że największym wrogiem szczupłej sylwetki nie jest ilość jedzenia, lecz nuda. Takie podejście bardzo mi się podoba. Uważam, że przypominania o radości życia, życiu tu i teraz i cieszaniu się prostymi sprawami życia codziennego nigdy za dużo. Sama często o tym zapominam, a gdy sobie przypomnę, od razu jestem dużo szczęśliwsza. Zwykła kawa z mamą staje się czymś niezwykłym. Jedna czekoladka potrafi dać więcej przyjemności, kiedy się nią delektujesz, niż całe pudełko pochłonięte niedbale podczas robienia czegoś innnego.
Podsumowując, choć książka nie jest idealna, szczerze polecam. Żyjcie dobrze. 

środa, 31 sierpnia 2016

Mówiąc inaczej Pauliny Mikuły

Uwaga! Będę się zachwycać! Mój narzeczony uważa, że jak chcę recenzować, to powinnam być PRAWDZIWYM recenzentem i nie zostawiać na autorze książki suchej nitki. Ale ja mam na ten temat inne zdanie. Czytam dla przyjemności  i wybieram książki, o których wiem, że z dużym prawdopodobieństwem mi się spodobają. Dlatego nie ma się potem co dziwić, że tak jest. A Ty, Kochanie, możesz założyć swojego bloga i sam pisać PRAWDZIWE recenzje. O!

W te wakacje bardzo się rozszalałam i kupuję dużo książek! Kupuję nowe szybciej niż zdążę przeczytać poprzednie. Ale co ja poradzę, że za każdym razem, kiedy pójdę do księgarni, to kolejna książka wpadnie mi w oko i nie daje mi spokoju, dopóki jej nie kupię. No nic nie poradzę! Nawet buszując po internecie na każdym rogu czają się nowe pokusy! Także zamawianie przez Internet niestety nie rozwiązuje problemu.

No dobra, więc co zaczęłam czytać po „Inferno”? Otóż, książkę Pauliny Mikuły „Mówiąc inaczej”. Co mnie skłoniło do jej kupna? Paulina!
Zaczęłam oglądać kanał Pauliny na YouTubie kilka miesięcy temu. Trafiłam na niego tak zwanym przypadkiem, czyli któryś z odcinków „Mówiąc inaczej” pojawił mi się po prawej stronie ekranu, kiedy oglądałam coś innego. (Wiem, że tak naprawdę to przypadek wcale nie był, lecz sprytny wynalazek informatyki).
Od razu polubiłam Paulinę! Najpierw ujęła mnie sposobem bycia, ale później, i to o wiele bardziej, swoją autentycznością. Bardzo podoba mi się to, że Paulina czyta wszystkie komentarze, (choć nigdy żadnego nie napisałam), odpowiada na nie i nie ukrywa tego jakie emocje w niej budzą, lecz mówi o tym otwarcie! W dzisiejszych czasach modne jest bycie silnym i nie pokazywanie po sobie, że ktoś nas zranił, a Paulina nie wstydzi się tego i dzięki temu podbiła moje serce! (Tylko bez nadinterpretacji proszę!)
A poza tym, bardzo podoba mi się to, że Paulina pokazuje, że po humanistycznych studiach jest co robić, i że nie idą tam tylko ludzie, którzy nie maja głowy do matematyki, ale ludzie z pasją, którzy mają dużo do powiedzenia i do zrobienia na tym świecie! Kwestia ta jest bardzo bliska mojemu sercu, gdyż właśnie za sprawę tej powszechnej opinii o studiach humanistycznych, za jawną oraz podprogową namową ze strony rodziny, ja nie zdecydowałam się na nie pójść. A nawet myślałam o filologii polskiej. Ale sama w końcu przyznałam, że nie pójdę na polonistykę, bo nie chcę być nauczycielką. Gdybym wtedy Cię oglądała, Paulina! Ale wtedy nie prowadziłaś jeszcze kanału.

Wracając do tematu, kiedy tylko dowiedziałam się, że Paulina pisze książkę, od razu wiedziałam, że ją kupię. Ale kiedy zaczęłam ją czytać, mój entuzjazm trochę osłabł. Już, zdaje się, na pierwszej stronie Paulina wspomniała, że miała wątpliwości, czy nie jest za młoda na pisanie książki. Po kilku stronach byłam skłonna przyznać jej rację. Ale, ale, spokojnie, im dalej w książkę tym lepiej. Pierwszy rozdział, a właściwie wstęp, był bardzo ogólny, Paulina opowiadała o sobie, o tym, dlaczego pisze, o swoich początkach z YouTubem, i odniosłam wrażenie, że nie ma pomysłu na książkę. Być może było to spowodowane tym, że nigdzie nie było powiedziane, o czym właściwie będzie ta książka. Paulina nie wspominała o tym też na kanale. Mówiła, że pisze książkę, ale ja cały czas zastanawiałam się, co właściwie będzie jej treścią. Wiadomo było, że język, ale chciałam czegoś bardziej konkretnego. Czy będzie mówiła o tym, co w filmach, czy o zasadach czy jeszcze o czymś innym. We wstępie też o tym nie wspomniała, więc byłam już mocno zniecierpliwiona. Poza tym, odniosłam wrażenie, że styl też nie jest najlepszy. Tak, tak, ja, znawczyni stylu! Ale czytałam dalej. I miałam coraz mniej zastrzeżeń. A pod koniec byłam już pełna zachwytu!
Jak już wspomniałam, książka zaczyna się od wstępu, w którym Paulina się przedstawia i mówi o tym, jak to się stało, że oto trzymamy w rękach książkę jej autorstwa. Większość tych rzeczy wiedziałam już wcześniej z filmów, więc nie było to dla mnie mocno porywające. Nie twierdzę jednak, że te informacje były niepotrzbene! Zdaję sobie sprawę, że książka była adresowana do szerszego grona odbiorców niż tylko widzowie jej kanału.
Potem, w pierwszy rozdziale, opisane są najczęstsze błędy polaków. Tak jak wyżej, znałam już z YouTuba, ale powtórka się przydała! Przyznam się szczerze, że nie wiedziałam co znaczy słowo „bynajmniej” dopóki Paulina mi tego nie wyjaśniła, ale na swoją obronę dodam, że nie używałam go wcale! Z kanału się o tym dowiedziałam, ale szybko zdążyłam zapomnieć, a przeczytawszy o tym drugi raz w książce, utrwaliło mi się na tyle, że teraz już pamiętam i nawet raz użyłam. W piśmie, nie w mowie, ale pierwsze koty za płoty! Tak, było to w poprzednim poście. Jadnak nadal nie wiem, jak mają się przecinki do tego słowa, dlatego muszę jednak wrócić do odcinka. Tak czy inaczej, uważam, że ten rozdział był potrzebny, bo powtarzania podstawowych zasad nigdy za wiele! W końcu, że tak po łacinie powiem, repetitio est mater studiorum!
Dalej mamy bardzo ciekawy rozdział o wulgaryzmach, z którego możemy się dowiedzieć o pochodzeniu niektórych przekleństw, o tym, że niektóre słowa kiedyś nimi nie były a teraz są, a inne odwrotnie. Uświadomimy sobie również jakim dostatkiem wulgaryzmów dysponujemy i dowiemy się, jak ważna jest właściwa interpunkcja przy ich stosowaniu. Mimo że sama niezbyt często przeklinam, podejście Pauliny do wulgaryzmów bardzo mi się podoba i uważam, że jest zdrowe.
Kolejny rozdział traktuje o związkach frazeologicznych. Przyznaję się bez bicia, że od czasów szkoły zdążyłam już zapomnieć, co to jest, dlatego podeszłam do tego rozdziału z zainteresowaniem. Dobrze było się dowiedzieć o pochodzeniu niektórych z nich. Myślę, że dzięki temu łatwiej jest zapamiętać ich poprawną formę i nie przekręcać. Największym zaskoczeniem był dla mnie „wyjątek potwierdzający regułę”! Kiedyś wydawało mi się to nielogiczne, choć nie emocjonowałam się tym jakoś bardzo. A teraz to takie oczywiste. Dziękuję Ci, Paulino, że mi to wyjaśniłaś!
Następnie rozdziały o ortografii i interpunkcji. Brrr. Podeszłam do nich dosyć niechętnie, ale oczywiście okazało się, że nawet przez te zagadnienia, dzięki Paulinie, można przejść z przyjemnością. Nawet pomimo tego, że ona sama nie znosi ortografii! Oczywiście rozdziały nie wyczerpują obu tematów, a jedynie zahaczają o niektóre zasady.
Ostatnie trzy rozdziały podobały mi się najbardziej. To tutaj pojawił się zachwyt! Są „luźniejsze”, mniej w nich zasad, a więcej przemyśleń Pauliny na temat języka i zjawisk z nim związanych, jakie obecnie obserwujemy. I dobrze, bo Paulina poza zasadami poprawnej polszczyzny ma nam dużo do zaoferowania!
Podsumowując, książka mnie nie rozczarowała, mimo mylnego pierwszego wrażenia! Mam wrażenie, że wraz z pisaniem książki, Paulina się rozkręcała, „wyluzowywała” (jest takie słowo?), jej styl stawał się lżejszy, mniej wymuszony a bardziej naturalny. Tak, jakby Paulina pozwalała sobie na więcej siebie wraz z postępem pisania, przestawała się stresować, a dała się ponieść temu, co jej w duszy gra, bez zbędnego analizowania. Ale to tylko moje osobiste (teraz wiem, że to tautologia) wrażenie, które może być wytworem mojej wyobraźni.
Myślę, że Paulina ma nam o wiele więcej do powiedzenia i myślę sobie, że fajnie by było, gdyby napisała oddzielne książki na tematy, o których traktowały poszczególne rozdziały. Może oprócz ortografii, bo nie chcę jej torturować, a to można sobie łatwo sprawdzić. Ale byłoby cudownie.

Kończąc, powiem tak: wspaniały debiut! Gratuluję, Paulina!

środa, 24 sierpnia 2016

Początek wakacji i Inferno Dana Browna

Wakacje, ach, wakacje! Nareszcie czas na życie! A także… na czytanie książek! Chociaż niektórzy życiem tego nie nazwą. Ale ja jestem z tych innych niektórych i dla mnie czytanie książek jest jedną z ulubionych czynności w życiu.
Odkąd poszłam na studia, mało czytam. Dla przyjemności, bo podręczników akademickich czytam aż nadto! Nadto jak dla mnie, nauczyciele z pewnością mają na ten temat inne zdanie! Wystarczy spojrzeć, ile pozycji umieszczają w przewodniku dydaktycznym jako „literatura obowiązkowa” czy „literatura uzupełniająca”. Ludzie! Przecież życia by na to nie starczyło, a co dopiero pięciu czy sześciu lat studiów! Żyjemy w kraju absurdów. W kraju udawania. W kraju, który w głowie mi się nie mieści. Ale słyszałam, że są gorsze miejsca. Nawet całkiem blisko nas. Ale nie o tym miałam pisać. Miałam pisać o książkach!

Od razu zaznaczam. Nigdzie, poza nielicznymi lekcjami języka polskiego o tej tematyce, nie uczyłam się pisać recenzji. Mogłabym najpierw podszkolić się w temacie, ale nie chcę. A to dlatego, że pamiętam pisanie recenzji filmu w ramach pracy domowej, kiedy chodziłam do szkoły. Trzeba było wypowiedzieć się na temat zdjęć, dźwięku, muzyki, gry aktorskiej, efektów specjalnych, reżyserii i nie pamiętam, czego jeszcze. O! Kostiumów, charakteryzacji! Tymczasem ja nie potrafiłabym wypowiedzieć się na ten temat teraz, a co dopiero jako dwunastolatka. Co prawda, jak trzeba było coś o tym napisać, to się napisało, ale były to raczej utarte formułki niż rzeczywista ocena. Co więcej, nadal gdy czytam recenzje filmów w internecie, widzę takie utarte formułki. Autorzy piszą o wrażeniach jakie wywarł na nich film, o zagadnieniach dla nich ważnych, które rzeczywiście przykuły ich uwagę, a na koniec dodają kilka szablonowych zdań na temat elementów, o których nie mają nic do powiedzenia, ale wypada o nich wspomnieć, bo to przecież recenzja! Szczerze mówiąc, jeśli muzyka nie jest głównym tematem filmu, najczęściej jej nie zauważam. Tak samo efekty specjalne. Jak się nie zorientuję, że zostały użyte, to chyba znaczy, że zostały dobrze zrobione, nie? Jeśli film mnie poruszył, to chyba znaczy, że aktorzy dobrze grali?
Książki to inna historia. Przede wszystkim, nie pracuje przy nich aż tylu ludzi, co przy filmie, więc nie trzeba oceniać aż tylu osób. Ale elementów jest zapewne równie dużo. Zarówno jeśli chodzi o film, jak i o książki, rozkładanie ich na czynniki pierwsze podczas oglądania czy czytania, wydaje mi się pozbawianiem się całej przyjemności płynącej z tych czynności. Dlatego zostawmy recenzje recenzentom. Ja nie zajmuję się tym zawodowo, tylko dla przyjemności, więc nie zamierzam tejże przyjemności siebie pozbawiać.

Pierwszą książką, za którą się zabrałam tego lata było „Inferno” Dana Browna. Właściwie to zaczęłam ją czytać w roku akademickim, ale szło mi to bardzo powoli i bynajmniej nie była to wina książki, ale tego, że zaczynałam czytać późno wieczorem, kiedy byłam już bardzo zmęczona. Kilka dni temu w rozmowie z koleżankami z moich ust padło stwierdzenie, że akcja rozwija się w wolnym tępie. Kiedy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że to wrażenie było raczej wynikiem tego, że czytałam po kilka stron co kilka dni, a nie tego, że akcja rzeczywiście rozwijała się powoli.
Jeśli chodzi o Dana Browna to przeczytałam już wcześniej jego słynny „Kod Leonarda da Vinci” oraz „Anioły i demony”. Po tych lekturach, moje uczucia do autora mogę określić jako ciepłe. Ciepłe na tyle, że chętnie sięgnę po kolejną jego powieść, jeśli któryś z moich znajomych zechce mi ją pożyczyć, ale nie na tyle, by biec do księgarni i wykupować wszystkie jego książki, jakie tam zastanę, a potem jeszcze przekopywać internet, żeby upewnić się, że na pewno wiem o wszystkich. Facet zdecydowanie zna się na pisaniu. Książki potrafią wciągać czytelnika, ale znów, nie na tyle by nie spać całą noc tylko czytać, bo nie jest się w stanie odłożyć książki.
„Inferno” zaskoczyło mnie. Spodziewałam się świata pełnego literatury i sztuki, ale już współistnienia tego świata ze światem biotechnologii i genetyki się nie spodziewałam. To zaskoczenie było dla mnie pozytywne. Oznacza to, że dla mnie też jest jeszcze nadzieja.
Książka ma wszystko, czego potrzeba dobrej powieści sensacyjnej. Szybką akcję, niespodziewane jej zwroty, nieszablonowe połączenia, ciekawych bohaterów i zagadkę. No właśnie, zagadkę, która pełni główną rolę. Ale czymże byłaby bez bohaterów spragnionych jej rozwiązania oraz złoczyńcy, który pozostawia po sobie wskazówki. (Tak na marginesie, który złoczyńca naprawdę to robi?!)
Powyższe elementy znajdziemy w każdej dobrej powieści sensacyjnej, ale jesteśmy w świecie Dana Browna, dlatego w pakiecie mamy jeszcze odniesienia do literatury i sztuki. Na pierwszy plan wysuwa się tym razem „Boska Komedia” Dantego. Przyznam, że słabo kojarzę ją ze szkoły, ale po lekturze „Inferno” czuję się zachęcona do przypomnienia sobie jej treści.
Malarstwo zawsze mniej mnie interesowało, ale uwielbiam sposób w jaki Brown o nim pisze. To cudowne, że potrafi uczynić dzieła sztuki głównymi bohaterami swoich książek. Pasja zawsze przyciąga. Nie wiem, czy Brown rzeczywiście pasjonuje się historią sztuki, ale jeśli nie, to dobrze udaje.
Oprócz wciągającej akcji i fascynującego świata sztuki, mamy jeszcze problem natury moralnej. I to problem poważny i jak najbardziej aktualny. Mamy wizjonera, który chce uratować świat przed zagładą, którą tylko nieliczni dostrzegają, a jeszcze mniej liczni mają odwagę działać, a właściwie to tylko on. Mamy też znanego nam z innych powieści Browna amerykańskiego profesora ikonografii Roberta Langdona, który nie za dobrze odnajduje się w świecie nauk medycznych, dlatego też towarzyszy mu młoda, piękna i tajemnicza lekarka. Wymieniając się swoją wiedzą, dążą do uratowania świata przed ratunkiem zgotowanym przez wyżej wymienionego wizjonera, który to ratunek na pierwszy rzut oka wydaje się być rzeczywistą zagładą. W trakcie rozwiązywania zagadki będą zmuszeni do zastanowienia się, kto rzeczywiście ma rację i co tak naprawdę zagraża naszej cywilizacji. W sprawę zamieszana jest też wielka międzynarodowa organizacja.

Poczuliście się zachęceni? Jeśli nie, to dodam jeszcze, że zakończenie Was zaskoczy, i to w wielu aspektach. W tej książce nic nie jest takie, jakim wydaje się być na początku. No, ale jeśli czytaliście wcześniej Dana Browna, nie jest to dla Was żadna niespodzianka.