„Francuzki nie tyją” czytałam dość długo. Wina książki czy
innych zajęć? Pewnie i tego i tego. Trudno coś o niej napisać teraz, bo nie
przekonałam się jeszcze, czy zawarte w niej sposoby na osiągnięcie i utrzymanie
szczupłej sylwetki działają. Jestem jednak pełna nadzei, bo mimo, że nie jestem
jakimś strasznym grubasem, to odchudzam
się odkąd pamiętam. Chyba można powiedzieć, że próbowałam już wszystkiego, żeby
pozbyć się kilku zbędnych kilogramów. A jednak ta ksiązka proponuje mi coś
nowego. Prostego. Poniekąd oczywistego. Ale tak to już jest z poradnikami, że
najczęściej przypominają nam o rzeczach, o których każdy wie, a prawie nikt nie
stosuje. Także mam nadzieję, że będę mogła jeszcze powychwalać tę książkę pod
niebiosa, gdy już będę o upragnione 8 kilogramów lżejsza. Trzymajcie kciuki.
Autorką jest francuzka, która będąc nastolatką, spędziła rok
w Stanach Zjednoczonych na wymianie uczniowskiej i przytała tam około 10
kilogramów. Po powrocie do domu był szok, niedowierzanie i łzy, aż pojawił się
„Doktor Cud” i pomógł naszej bohaterce schudnąć do stanu sprzed wyjazdu. Odtąd to
dzieli się ona swoją wiedzą i doświadczeniem z innymi kobietami. Wszystko
fajnie, tylko Doktor Cud średnio do mnie przemawia, bo wiem jaka jest wiedza
lekarzy na temat zdrowego odżywiania. Ale może we Francji jest z tym lepiej.
Kilka rzeczy mnie w tej książce wkurzało. Najbardziej
francuskie zwroty lub zdania, które w większości nie były tłumaczone. Jakoś w
połowie ksiązki zobaczyłam, że są one przetłumaczone na jednej z ostatniech
stron, ale korzystanie z takiego słowniczka nie było zbyt wygodne, zwłaszcza,
że nie były poukładne alfabetycznie. Miałam też wrażenie, że brakuje trochę
„ładu i składu”. Cała, nazwijmy to roboczo, „cudowna metoda” została
zaprezentowana na pierwszych 60 stronach (książka ma 224), a reszta książki
traktuje o szeroko rozumianym stylu życia ze szczególnym uwzględnieniem kuchni.
Książka zawiera dużo przepisów na dania z różnych kategorii,
od zup po desery. Nie miałam okazji wypróbować jeszcze żadnego z nich, więc nie
będę się na ten temat rozpisywać. Dla niektórych to pewnie plus, dla innych minus.
Dla mnie ich obecność jest w sumie neutralna, choć miałam wrażenie, że jest to
sposób za zapchanie książki i nadanie jej odpowiedniej grubości. Ale, kto wie,
może zmienię zdanie, gdy skorzystam z któregoś z przepisów i danie mi
posmakuje.
Pomijając tamat odchudzania, pozostała część ksiązki, mimo
że spodziewałam się innej treści, bardzo mi się spodobała. Może nie wszystko,
bo na przykład rozdział o przyprawach trochę mnie znudził, ale mimo to w
książce znalazłam dużo inspirujących treści. Oprócz rad, jak schudnąć i utrzymać
szczupłą sylwetkę, autorka mówi nam jak bardziej cieszyć się życiem, chwilą.
Pisze o celebracji posiłków, o pięknym nakrywaniu stołu, o jedzeniu elegancko,
nawet gdy jesteśmy sami, o poszukiwaniu nowych samków, połączeń kulinarnych.
Zamiast pochłaniać w kółko te same proste posiłki, Mireille Guiliano proponuje
nam uczynić z jedzenia przyjemność, przygodę i odkrywać świat także poprzez
zmysł smaku. Mówi, że największym wrogiem szczupłej sylwetki nie jest ilość
jedzenia, lecz nuda. Takie podejście bardzo mi się podoba. Uważam, że
przypominania o radości życia, życiu tu i teraz i cieszaniu się prostymi
sprawami życia codziennego nigdy za dużo. Sama często o tym zapominam, a gdy
sobie przypomnę, od razu jestem dużo szczęśliwsza. Zwykła kawa z mamą staje się
czymś niezwykłym. Jedna czekoladka potrafi dać więcej przyjemności, kiedy się
nią delektujesz, niż całe pudełko pochłonięte niedbale podczas robienia czegoś
innnego.
Podsumowując, choć książka nie jest idealna, szczerze
polecam. Żyjcie dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz